Widziane z okna, przeczytane i usłyszane (7F)

I. „Życie wewnętrzne to powolny ograniczony proces, w którym nie ma przeskoków. Jeżeli wola chce swoim wysiłkiem przeskoczyć kolejny etap tego procesu – jeżeli sięga naprzód i wyżej, licząc się z konkretną psychiczną sytuacją – to wprawdzie może ona na sobie wymusić gwałtem pewne akty zewnętrzne i wewnętrzne danej cnoty. Ale będzie to właśnie cnota wymuszona. Będzie raziła otoczenie swoją sztucznością, sztywnością i nieszczerością. A wola niedługo wytrzyma w tym natężeniu – po pewnym czasie zniechęci się i zrezygnuje” (Franciszek Blachnicki, ksiądz, który zmienił Polskę, Tomasz P. Terlikowski, Kraków 2001, s. 101-102).
W życiu wewnętrznym nie ma przeskoków. To bardzo ważne stwierdzenie i pouczenie, które powinno być przyjęte i zrozumiane przez tych, którzy wchodzą na drogę życia duchowego. W początkach tej drogi towarzyszy takim osobom wielka chęć przemiany, „dogonienia” za wszelką cenę innych. To znaczy tych wszystkich, którzy chodzą po szczytach duchowości. Z tego też względu takie osoby podejmują liczne umartwienia, mnożą modlitwy. Chcą swoimi ludzkimi możliwościami, aktem woli, wskoczyć na szczyty kontemplacji. Takie myślenie i zachowanie jest błędem. Takie myślenie i zachowanie może też sprawić, że w perspektywie pewnego czasu można być „wysoko”, ale po pewnym czasie pojawi się zmęczenie. Rozpocznie się szybki zjazd z owej góry – używając słownictwa narciarskiego. Pojawi się rozczarowanie, ból, a także złość na siebie.
Wiele osób, które czegoś takiego doświadczyło, często rezygnuje z dalszego życia i rozwoju duchowego. Uważa, że relacja z Panem Bogiem nie jest dla nich. Na pocieszenie chciałbym powiedzieć, że takie myślenie jest niewłaściwe, to pomyłka. Wszyscy – jako ochrzczeni – jesteśmy zawsze dziećmi Pana Boga. Mamy, możemy, powinniśmy, szukać z nim bliskiej relacji. Potrzebna jest jednak do tego wytrwałość, cierpliwość, no i systematyczność w podejmowaniu takich codziennych prób.
Przyznając się do tego, że jesteśmy ludźmi słabymi, nadal grzesznymi, zaczynamy coraz bardziej rozumieć, że potrzebujemy Bożej łaski. Pomocy, wsparcia, aby stawać się coraz lepszym człowiekiem, chrześcijaninem. Prawie zawsze duchowa przemiana dokonuje się w czasie, nie pasuje do niej – używając języka sportowego – szalona rywalizacja aby ustanowić kolejny rekord świata w jakiejś lekkoatletycznej dyscyplinie. Własnym wysiłkiem tego nie zrobimy, nie przeskoczymy i nie zostawimy pewnych bolesnych spraw naszego życia za sobą. Możemy wymyślać przeróżne pobożnościowe akcje, ale to na nic!
Relacja z Panem Bogiem naznaczona jest pewnymi etapami, które przez nas przyjęte i zaakceptowane, poddane działaniu miłości Pana Boga, naszego Ojca, przynoszą – w swoim czasie – dobre owoce w naszym życiu.

I. W sobotnie przedpołudnie – w czasie sierpniowego urlopu – razem z księdzem Zdzisławem wędrowaliśmy wybranym szlakiem na spotkanie ze „Słowacją”. Idąc w pewnej odległości za nim zauważyłem, że w przeciwną stronę – do Krynicy Zdrój – zmierzają dwie osoby. Jak się za chwilę okazało, było to małżeństwo z Rzeszowa. Mąż coś do żony mówił, następnie ona do niego. Kiedy ją mijałem zapytałem: ciężko się idzie? Odpowiedziała: nie jest tak źle! Tylko ten mój mąż ciągle coś tam plecie, taka pleciuga z niego. A ja idę za nim i wymyślam wtedy jakby mu odpowiedzieć, jakby mu się odgryźć. Nie ukrywam, ale i dokuczyć. Wszystkie słowa były wypowiedziane z uśmiechem na twarzy, mąż uważnie tego słuchał. Po chwili pożegnaliśmy się i każdy poszedł w swoją stronę.
Kiedy szedłem dalej swoją drogą, słowa owej kobiety szły przez pewną chwilę ze mną. Pomyślałem sobie, że ta nasza miłość do siebie ma różne oblicza. Słowa złośliwe, uszczypliwe, też są tam obecne. Ale to nie znaczy, że kogoś wtedy nie lubimy. Może być to chwilowe „objawienie” innych uczuć, które przecież gdzieś w nas są. Wiem, że mogą nas zaskoczyć – wypowiadających takie słowa, a odbiorców tych słów zaboleć. Ale to nie znaczy, że osoba, która je wypowiada przestała nas kochać, lubić. To tylko uczucia, które z czasem znikną, a prawdziwa miłość nadal w nas pozostanie.
Co zrobić, aby takie sytuacje dogryzania nam dobrze przeżyć? Potrzebny jest pewien dystans do siebie, a przede wszystkim poczucie humoru. Bo osób, które będą chciały nam dokuczyć, trochę wokół siebie mamy. Pamiętajmy jednak, że miłość bliźniego ma wiele barw! Wyraża się w różnych słowach. Czasami w tych złośliwych, kąśliwych, także!

III. Dobiega czas mojego urlopu! Jakoś się złożyło, że kończę go także przeczytaniem książki o ks. Franciszku Blachnickim – założycielu „Oazy”. Był taki czas w moim życiu, kiedy w czasie wakacji – jako alumn seminarium – w rekolekcjach oazowych uczestniczyłem. Później, już jako prezbiter, prowadziłem jeden turnus takich ćwiczeń duchowych we Fromborku. Byłem też chyba przez dwa lata – opiekunem „Oazy” w Ostródzie. Nigdy jednak w ten oazowy ruch tak do końca nie wszedłem.
Wiedziałem kim był ks. Franciszek Blachnicki, ale dopiero po przeczytaniu jego biografii, ukazała mi się wielkość jego osoby, kapłaństwa. Wielkość dzieła którego się podjął, zaangażowania na rzecz odnowy Kościoła w Polsce. Wypada się zgodzić z autorem tej biografii, że obok bł. kar Stefana Wyszyńskiego, św. Jana Pawła II, sługa Boży ksiądz Franciszek Blachnicki, był postacią opatrznościową, na tamte czasy.
Łaskę nawrócenia „znalazł” w więzieniu – w celi śmierci w czasie II wojny światowej. Był człowiekiem otwartym na współpracę z Kościołami protestanckimi, czym przysporzył sobie wielką falę krytyki w Episkopacie oraz u pewnej części duchowieństwa. Był wymagający dla siebie, ale i dla innych. Przy swoich aspiracjach duchowych i duszpasterskich, okazywał się także trudnym w codziennych relacjach. Przez wiele lat prowadził dziennik duchowy, który jest opisem wewnętrznych przeżyć – choćby nocy ciemnej wiary.
Czego możemy dzisiaj od niego się uczyć? W tym dzisiejszym katolickim „krzyku” o kształt liturgii, bardzo mocno o nią dbał. O jak najpiękniejsze jej sprawowanie. Dlatego rozczarowany był tym co zobaczył w Niemczech, w latach siedemdziesiątych tamtego wieku. Szczególnie wielką dowolnością – wręcz samowolą – w sprawowaniu Mszy świętej. Uważał, że należy być wierny tekstom liturgicznym, tradycji Kościoła. Nie można na własną rękę dokonywać eksperymentów, przeinaczeń. „Liturgia uobecnia posłuszeństwo Chrystusowi i nie można sprawować liturgii godnie i we właściwym duchu, jeśli jest się poza posłuszeństwem. Nic tak się nie sprzeciwia liturgii jak brak posłuszeństwa, jak pewna subiektywna dowolność stawiania swego widzimisię, własnego odczucia poza Tradycją. Ponad wolę Kościoła tak wyraźnie określoną w dokumentach, przepisach liturgicznych. Odprawianie na swój dowolny sposób nie ma nic wspólnego z reformą liturgii, a jest jej wypaczeniem. […] Kościół ma prawo dostosować pewne formy liturgiczne do ducha czasu, żeby liturgia była lepiej rozumiana i przeżywana” (Franciszek Blachnicki, Tomasz P. Terlikowski, Kraków 2021. s. 531).
Doświadczał w swoim życiu też cierpienia, a nieustannie rozeznawanie duchów znalazło swoje ujście – jak zapisał autor tej biografii – w lutym 1986 roku w rekolekcjach ignacjańskich. To z tamtego czasu pochodzi jedno z najpiękniejszych podsumowań jego życia. Notatka zatytułowana Trzy nawrócenia, poświęcona trzem etapom jego życia: nawróceniu wiary, nawróceniu ufności i wreszcie nawróceniu miłości. Pierwszy okres w jego życiu, to czas nawrócenia w celi śmierci do pierwszych lat seminaryjnych. Drugi rozpoczyna się od uświadomienia sobie, że nie jesteśmy w stanie zbawić się samodzielnie i że „tylko Bóg zbawia”. Trzecie nawrócenie jest wciąż przed nami, to czas śmierci starego i rodzenie się nowego człowieka, czas ciemnej nocy wiary (por. Franciszek Blachnicki, zob. jw. s. 515).
Pięknych faktów z jego życia i duchowych wskazań, można by było podać jeszcze więcej. Zapisałem tylko tyle! Tym samym chcę zachęcić do sięgnięcia po tę książkę, aby osobiście się z nim spotkać. Aby jeszcze lepiej poznać księdza, który tak mocno przyczynił się do zmiany Kościoła w Polsce.

ks. Kazimierz Dawcewicz