Widziane z okna, przeczytane i usłyszane (59E)

I. Ważnych elementem Mszy świętej jest śpiew. Wiele osób zwraca na to baczną uwagę, na dobór pieśni, na sposób ich wykonania. Właśnie śpiew organisty wywołuje czasami ożywioną dyskusję, nawet krytykę, która posuwa się do tego, że niektórzy rezygnują z uczestnictwa we Mszach świętych w rodzinnej parafii, szukając spełnienia swoich artystycznych oczekiwań w innej. To na co chciałbym teraz zwrócić uwagę, to nie jakość śpiewu, ale długość wykonywania pieśni w czasie Eucharystii.
Pobudził mnie do podjęcia tego tematu zjazd mojego roku kapłańskiego w Ostródzie. Otrzymaliśmy święcenia 15 czerwca w 1985 roku. Od tamtej pory minęło już 36 lat, a my w okolicach tego dnia spotykamy się na Mszy świętej, jemy wspólny obiad, a później trwa towarzyskie spotkanie. Parę lat temu na Mszy świętej – odprawianej także w czerwcu – nasz kolega na zakończenie zaśpiewał pieśń „Pobłogosław Jezus drogi, tym co Serce Twe kochają”. Ku naszemu powszechnemu zaskoczeniu zaśpiewał aż pięć zwrotek tej pieśni. Bez śpiewnika, z pamięci. Wzbudzając tym nieukrywany podziw.
W tym roku przyznaję się, że czekałem na chwilę zakończenia Mszy świętej. W domyśle, czekałem na to, czy znów zaśpiewa wszystkie zwrotki tej pieśni. Nie zawiódł nas, chociaż zaśpiewaliśmy z nim „tylko” cztery. Wypada mi też napisać, że niektórzy koledzy nie byli z tego długiego śpiewania zbyt zadowoleni. Ale chyba została pobudzona do działania obrażalska duma, zazdrość, że w parafiach gdzie pracujemy tak długo się nie śpiewa.
Krótkie śpiewanie w czasie Mszy świętych dla jednych to zaleta, ale dla innych osób problem. Wymusza takie zachowania szybkość sprawowanej liturgii. Chociaż jest to słabe usprawiedliwienie tego, że później znamy jedną zwrotkę danej pieśni – no dwie to rzadkość. Można chyba powiedzieć, że daliśmy się trochę okaleczyć w tej dziedzinie. Ograniczone zostało nasze poznanie pieśni, ale także nie doceniamy pracy autorów. Przecież niektóre z nich mają po kilkanaście zwrotek, należą do wiekowej tradycji Kościoła.
Czy można to jakoś zmienić? Czy jesteśmy w stanie, te złe nawyki zlikwidować? Myślę, że tak! Potrzebna jest tu tylko dobra wola, zrozumienie, że Msza święta to nie Teleexpress. Ma ona swoją dynamikę, ale także i swój majestat. Jest to przecież święta liturgia! Oddajemy w niej chwałę i cześć samemu Panu Bogu. Nasza wiara i miłość podpowiada nam, że trzeba w to włożyć więcej serca. Ofiarować Mu swój czas, który zaowocuje dłuższym śpiewem.
Póki co zachęcam wszystkich do zwrócenia uwagi na nasz śpiew, zapraszam do większej aktywności w tej dziedzinie. Wzbudźmy też w sobie pragnienie mocniejszego zaangażowania naszej pamięci. Ucząc się na pamięć więcej zwrotek śpiewanych przez nas w kościele pieśni!

II. Pan Jezus nas kocha, na krzyżu oddał z miłości za nas swoje życie. Ale także w tej miłości stawia nam wysokie wymagania. Jednym z takich nietuzinkowych wymagań jest miłość nieprzyjaciół (zob. Mt 5, 38-42). Życie każdego z nas tak się układa, że jacyś nieprzyjaciele – mimo czasami naszego nic nierobienia w tej dziedzinie – wokół nas się kręcą. Zostali jakoś „stworzeni” przez nasze słowa, czyny, zazdrość, nieporozumienia, …itp. Można do tego dodać jeszcze wiele innych historii, ale ze smutkiem trzeba powiedzieć, że nienawiść jeżeli zaistnieje w sercu danej osoby psuje wszystko co się da. Chrześcijaństwo jest religią miłości, mamy kochać Pana Boga, a bliźniego jak siebie samego. Pragnienie miłości nosimy w swoich sercach, z drugiej strony codzienność potrafi serwować nam coś innego. Wtedy nasze serca bywają napełnione negatywnymi odczuciami. No i po pewnym czasie dostrzegamy, że obok nas krążą jacyś mało „sympatyczni” ludzie.
Miłość, do której zachęca nas Pan Jezus, ma wiele odcieni. Na kartach Ewangelii odkrywamy: miłość Samarytanina, który pomaga pobitemu człowiekowi, miłość rodziców do dzieci, dzieci do rodziców, …, miłość Marii, Marty i Łazarza do Chrystusa. Ukazana jest też nienawiść uczonych w Piśmie, faryzeuszów do naszego Zbawiciela.
Można chyba powiedzieć, że dla wielu z nas miłość nieprzyjaciół, to taki wysoki szczyt górski, na który boimy się wejść. Często nawet nie szukamy drogi, która tam prowadzi. Dlatego mówimy, że okazanie takiej miłości naszemu wrogowi nie wchodzi w rachubę. W kazaniu na Górze, Chrystus mówi do wszystkich, stąd i realizacja tego przykazania dotyczy wszystkich Jego uczniów.
Chcąc zacząć żyć tym przykazaniem, nie możemy stracić z oczu osoby Chrystusa. To On wspiął się na wyżyny człowieczeństwa, kiedy przebaczył swoim wrogom z wysokości Krzyża. Z wysokości Golgoty uczy nas zdobywać wyżyny miłosierdzia, wtedy kiedy po ludzku wydaje się to niemożliwe. Uczy wybaczać i okazywać miłość tym wszystkim, którzy już dawno zostali przez nas przekreśleni. Sam akt wybaczenia drugiemu człowiekowi, można porównać do wejścia na szczyt góry. Wtedy też z innej perspektywy, z wysokości zdobytego szczytu górskiego dostrzegamy piękno życia.
Czasami słyszymy dobre, ale i złe wiadomości – mówiące o śmierci tych, którzy udają się w górskie wyprawy. Warto też wiedzieć, że alpinista czy himalaista, przygotowuje się do takiej wyprawy długo i intensywnie. Pan Jezus także przygotowuje nas długo do tego, abyśmy mogli wybaczać wyrządzone sobie nawzajem krzywdy. Pomocą do tego jest otwarcie się na miłość miłosierną, którą otrzymujemy od Pana Boga, ale i od osób, które skrzywdziliśmy. Podejmijmy duchową wyprawę – przygotowanie, do którego jesteśmy każdego dnia przez naszego Zbawiciela zapraszani. Po to, aby wreszcie Boży pokój zagościł w naszych skołatanych sercach.

III. Co jest wrogiem naszego dobrego uczestnictwa w niedzielnej Eucharystii? Bezmyślność, która wyraża się między innymi w rutynowym powtarzaniu przewidzianych słów. Skutkiem takiego zachowania jest to, że Msza święta staje się odklepanym, „odfajkowanym” rytuałem. Jak mówią niektórzy, że na Mszę idzie się po to, aby mieć to już za sobą. Albo mamy wreszcie wolną i dłuższą niedzielę.
Słowem zużytym prze rutynę jest „amen”. Słowo bardzo ważne, bo przecież ono jest wypowiadane, kiedy otrzymujemy Komunię świętą. Jest to nasza odpowiedź. Kiedy zbliżamy się do ołtarza wtedy słyszymy słowa: „Ciało Chrystusa”. Jakaś część z nas w ogóle nic nie odpowiada, inni coś tam pomrukują. Inną sprawą jest także i to, że czasami ludzie nie mają czasu odpowiedzieć „amen”, bo ksiądz rozdaje Ciało naszego Pana Jezusa Chrystusa z wielką szybkością.
Co powinno oznaczać nasze „amen” jako odpowiedź na usłyszane słowa, że Jezus oddaje nam swoje Ciało? Hebrajski źródłosłów oznacza zaufać, powierzyć się, uznać prawdę, oprzeć się na wierności Boga.
Jezus w Eucharystii biegnie do nas, aby podarować nam życie, siebie samego. Staje przed każdym z nas niecierpliwy i stęskniony. Jego nieskończenie otwarte serce chowa się z dyskrecją w białym chlebie, ale bije gwałtownie z miłości do nas. W momencie przyjęcia Komunii świętej, powinno nam się udzielić coś z tej szalonej miłości Pana Jezusa. Nie możemy mówić „amen” tak sobie pod nosem. W wypowiedzianym „amen” musi zabrzmieć rzeczywiście pełnia znaczenia tam ukryta: powierzenie siebie samego, uznanie w Jezusie Zbawcy, który właśnie za mnie wydał swe Ciało i przelał Krew na krzyżu. Komunia święta to spotkanie dwu oddających się sobie osób. Boga i mnie. Dlatego w „amen” powinno wyrazić się moje zaangażowanie, miłość i wiara, z jaką przyjmujemy Jezusa (por. Wojciech Jędrzejewski, Fascynujące zaproszenie, Warszawa 1998, s. 62-63).
Lektura tych słów niech będzie dla nas zachętą do zwrócenia uwagi na nasze wypowiadanie słowa „amen”. Wtedy kiedy kapłan w trakcie Mszy świętej, podaje nam Ciało samego Chrystusa, ale także w innych sytuacjach. Przecież w trakcie naszych codziennych modlitw, wypowiadane bywa ono nader często. To w jaki sposób wypowiadamy „amen”, mówi o naszej wierze, także o głębi miłości do samego Jezusa naszego Pana i Zbawiciela obecnego w Komunii świętej!

ks. Kazimierz Dawcewicz