Widziane z okna, usłyszane i przeczytane (34E)

I. Ten przedświąteczny czas, to także czas wysyłania życzeń. Niestety od czasu śmierci mojej mamy przestałem je wysyłać. Przeniosłem się za to, na wysyłanie świątecznych esemesów, prościej no i łatwiej. Chociaż lubię dostawać te tradycyjne życzenia, to jednak sam nie potrafię zebrać się do ich pisania. Ale w zasadzie nie o tym chciałem pisać, tylko o zawartości życzeń, które dotychczas otrzymałem z instytucji publicznych. Pokazują one jak różnie kształtuje się sposób ludzkiego myślenia. W tej chwili przygotowujemy się do świąt Narodzenia Pańskiego. To Jezus Chrystus narodzony w Betlejem, jest sprawcą tego świątecznego czasu. Dzięki Niemu mamy ten czas, mamy wigilię, pasterkę, kolędy. Okazuje się jednak, że w niektórych życzeniach trudno Go odnaleźć, nie ma Go tam wcale.
Czym takie zachowania należy tłumaczyć? Czy mamy cichą sekularyzację także w rozumieniu świąt i ich przeżywaniu? Raczej tak, nawet można powiedzieć, że tych świątecznych dni dotknie to jeszcze mocniej. Coraz więcej osób, większą wagę przykłada do sylwestra i nowego roku. Przesilenie jesienne, wejście w czas zimowy, to ważna sprawa. Tym dniom, niektórzy zaczynają nadawać statut wielkiego święta. Tym samym święta Narodzenia Pańskiego, stają się tylko zwykłą rodzinną tradycją. Praktykuje się je ze względu na rodziców, dziadków.
Takie bezimienne życzenia powinny wywoływać smutek, większy jeszcze bardziej, jeżeli prezesem firmy, dyrektorem, jest osoba przyznająca się do wiary. Tym samym nie wykorzystuje nadarzającej się sytuacji, aby pokazać co świętujemy, czyje narodziny obchodzimy. Traci dobrą okazję do złożenia świadectwa swojej wiary, powiedzenia w formie życzeń czegoś o Panu Jezusie.
Takich zachowań świątecznych potrzeba nam teraz bardzo. Szczególnie jeżeli część młodych ludzi, tak tłumnie odchodzi od Kościoła. Fascynacja niewiarą jest silna, nawet ludzie dorośli swoim zachowaniem to także pokazują. Przeczytałem w jednym z tygodników informację, jak to w czasie adoracji Najświętszego Sakramentu, kobieta w średnim wieku weszła do kościoła z pieskiem. Odbyła spacer wokół, jakby znajdowała się na jakimś skwerze. Manifestacja obojętności, niewiary, ale z drugiej strony brak szacunku dla ludzi modlących się tam.
Zepchnięcie Świąt na dalszy plan, trwa już od pewnego czasu. Nie dotyczy to tylko przesyłanych zeświecczonych życzeń, ale także eliminowania spotkań opłatkowych. W czasach poprzedniego systemu robiono to systemowo, widocznie chęć naśladowania dosyć mocno została zakorzeniona.
Póki co mam nadzieję, że dobrze przeżyjemy te święta. Staną się okazją do spotkań rodzinnych, ale też sprawią, że nasze serca przygotowane przez spowiedź święta, czytanie słowa Boże – w tych adwentowym czasie – będą jeszcze pełniej wypełnione miłością i pokojem samego Pana Jezusa!

II. Wracam do rozważań o Mszy świętej. Pocałunek złożony przez księdza na ołtarzu, to pierwszy gest, który rozpoczyna Eucharystię. Wprowadza nas w atmosferę miłości. Zaraz potem pojawia się znak, który każe nam porzucić wszelkie wyobrażenia o Mszy świętej jako pewnym religijnym obrzędzie odprawianym wobec wielkiej bezimiennej, Boskiej mocy. Mianowicie czynimy znak krzyża wypowiadając imiona Boga. Znika anonimowość. Stajemy bowiem wobec kochającego nas Ojca, który daje się nam poznać przez swego Syna, a miłość i poznanie jest możliwe dzięki zamieszkującemu w nas Duchowi.
Msza święta – jak czytamy w książce ojca Wojciecha Jędrzejewskiego OP – to przebywanie z Bogiem, który pragnie objawić się nam jako kochający Ojciec, bliski nam jednorodzony Syn i wewnętrznie przemieniający nas Duch Święty. […] Podczas Eucharystii Jezus przychodzi do nas, ale Jego droga wjedzie przez krzyż, stąd właśnie ten znak na początku Mszy świętej. Aby doszło do spotkania z Panem, musiał On przebyć długą drogę przez wszystkie zasieki i przeszkody, jakie postawiliśmy pomiędzy sobą a Jego miłością. Ceną tej śmiertelnie (dosłownie) niebezpiecznej wędrówki jest krzyż, na którym oddał za nas swoje życie (zob. Fascynujące zaproszenie, Warszawa 1998, s. 17-18).
Te słowa przed chwilą przeczytane, pokazują jak wielkie znaczenie ma uczestnictwo we Mszy świętej od samego początku. Nie ma dla nikogo w tym spotkaniu, jakiejś ulgi, zwolnienia. Błędne jest myślenie, że dołączę się w dowolnie wybranym przez siebie czasie. Takie zachowanie świadczy o niezrozumieniu tego spotkania, nawet pewnym lekceważeniu Pana Boga, który zaprasza na ucztę przygotowaną w trosce o nas – o mnie!
Każde wydarzenie, które dla nas jest ważne, wyzwala pewną determinację. Z czasów kiedy Stomil Olsztyn grał w ekstraklasie pamiętam, że bardzo często chodziłem na mecze rozgrywane w Olsztynie. Znaczna część kibiców nie wyobrażała sobie, aby mogła ich ominąć rozgrzewka piłkarzy – dotyczy to także i mnie. Przede wszystkim samego pierwszego ich wyjścia na płytę boiska. Dlatego byliśmy już na trybunach godzinę przed meczem, najpóźniej 45 minut przed rozpoczęciem. Powitanie piłkarzy wychodzących na boisko, wyzwalało wielki entuzjazm, nadzieję, że będzie dobrze.
To tylko piłka nożna, ale pokazuje zachowanie, którego nam brak wybierając się na Mszę świętą. Ociąganie, odkładanie wyjścia na później, nawet specjalnie spóźnianie się, dobrze o nas nie świadczy. Pokazuje brak miłości, brak duchowego entuzjazmu. Raczej podkreśla obowiązek, rutynę. Czy można to zmienić?
Trzeba zacząć od zmiany myślenia! Zrozumieć, przyjąć do swojego serca i zacząć żyć świadomością, że Msza święta to przebywanie z Bogiem, który pragnie objawić się w naszym życiu jako kochający Ojciec! Wtedy każdy gest, znak czyniony w jej trakcie będzie ważny. No i co najważniejsze – będziemy siedzieć w „swojej” ławce, jeszcze przed czasem jej rozpoczęcia.

III. „Pewien stary mnich żyjący w V wieku mawiał, iż złość rodzi się wówczas, gdy ktoś żąda, aby działa się jego wola. Nie jest to sposób na budowanie osobowości drugiego człowieka […] drugi człowiek ma prawo być sobą, a nie nędzną kopią tego, kim jesteśmy my. Dlatego, aby go poznać, musimy patrzeć naprawdę na niego, nie zaś na siebie w nim. Zbyt często słuchanie polega na tym, że ze słów drugiej osoby wyłapujemy dokładnie tylko to, czemu będziemy mogli zaprzeczyć, kiedy już skończy mówić. To nie jest dialog, gdyż podczas gdy jedna osoba mówi, druga przygotowuje odpowiedź, potem rola się zmieniają i na koniec okazuje się, że tak naprawdę nikt niczego nie słyszał” (Dom Marie-Gerard Dubois, Szczęście w Bogu, Kraków 2000, s. 249).
Czytając te słowa, może wielu z nas doświadczyło pewnego zdumienia. Bo pokazują one, że ludzie żyjący dawno temu, znali bardzo dobrze zasady rozmawiania i porozumiewania się. Znali siebie, potrafili z tych wewnętrznych myśli i odczuć wyciągnąć właściwe wnioski. Jak było z realizacją tego wszystkiego, to już inne sprawa, ale wiedzieli o sobie to co i my powinniśmy także teraz wiedzieć.
Często szukamy przyczyn naszych nieudanych spotkań, rozmów, z innymi ludźmi – nawet najbliższymi. W tej wypowiedzi z V wieku, znajduje się właściwe wskazanie jak można to zmienić. Nam wszystkim brak prawdziwego słuchania siebie nawzajem, rozmawiając wchodzimy sobie w słowo. Jesteśmy „mistrzami” ciętych ripost. Tym samym przyczyniamy się do tego, że inne osoby nie lubią z nami rozmawiać.
Podobne zachowania towarzyszą nam też wtedy, kiedy uczestniczymy we Mszy świętej, słuchamy konferencji. W trakcie homilii koncentrujemy się na błędach językowych, w myślach dopowiadamy zdania, poprawiamy mówiącego i krytykujemy. Podobne zachowania mogą nam także towarzyszyć wtedy, gdy czytamy słowo Boże.
Okazuje się, że słuchanie jest trudną dziedziną naszego życia. Dlatego chcąc poprawić relację z Panem Bogiem, z innymi ludźmi, powinniśmy o nią powalczyć. Zacznijmy pracę w tym temacie od zaprzestania wyłapywania – w trakcie rozmowy – słów, którym chcemy zaprzeczyć. Warto spróbować, potraktujmy też takie „naprawianie” siebie, jako ważny przyczynek w realizowaniu przykazania miłości bliźniego!

ks. Kazimierz Dawcewicz