Widziane z okna, przeczytane i usłyszane (30F)

I. Często się nam przypomina o tym, że mamy żyć „w” świecie, nie należąc „do” świata. Jednak trudniej żyć w Kościele, nie stając się „własnością” Kościoła. Pozostając tylko „własnością” Kościoła, możemy być zaabsorbowani i pochłonięci wieloma kościelnymi akcjami i klerykalnymi „za i przeciw”, tracąc z oczu samego Jezusa. Wtedy Kościół zamyka nam oczy na to, co przyszliśmy w nim oglądać i czyni nas głuchymi na to wszystko, co mieliśmy usłyszeć w nim. Jednak Chrystus nieustannie trwa w Swoim Kościele i zaprasza nas do Swego Stołu, głosząc słowa odwiecznej miłości.
Żyć i trwać w sercu Kościoła, nie będąc „własnością” Kościoła, jest wielkim duchowym wyzwaniem (Henri J.M. Nouwen, Bytom 2001, s. 329).

Trudne słowa przed chwilą przeczytaliśmy. Tak naprawdę większość z nas nie wie jak to zrobić: „Żyć w Kościele, nie stając się „własnością” Kościoła. Ale usłyszeliśmy także słuszną radę, dlaczego nie powinniśmy stać się „własnością” Kościoła. Bo pochłonięci wieloma kościelnymi sprawami, możemy stracić z oczu Pan Jezusa. Akcja za akcją, spotkanie za spotkaniem, pielgrzymka za pielgrzymką, to wszystko wydaje się nam tak bardzo potrzebne. Jednak ta akcyjność, tak zwane bycie ciągle dla „innych” sprawia, że brakuje nam czasu na naszą systematyczną modlitwę. Czytanie i rozważanie słowa Bożego, tym samym stajemy się głusi na Jego głos. Możemy uczestniczyć w niezliczonych katolickich akcjach i wydarzeniach, ale z drugiej strony nie tworzymy relacji z Panem Jezusem.
Cytowany często przeze mnie kardynał Basil Hume, jeszcze jako opat benedyktyńskiego klasztoru mawiał: Na tyle jesteś bezpieczny na rynku miasta, na ile jesteś zakotwiczony na pustyni. To znaczy, na ile żyjesz i trwasz w sercu Zbawiciela, w sercu Kościoła. Wtedy nasze wyjścia do świata, będą bezpieczne. Realizując swoje powołanie, wypełniając swoje obowiązki, prace, przeróżne zajęcia. Nie pochłoną nas one do końca, nie będą nas przemieniały. Ale to łaska Boża obecna w naszym sercu będzie przemieniała świat!

II. Wielki Tydzień przed nami, zatrzymuje on nasze spojrzenia i myśli na Krzyżu. Nie wiem czy do końca uświadamiamy sobie co uczynił Pan Jezus dla nas, kiedy wziął krzyż i rozpoczął drogę na Kalwarię? Część z nas pamięta sceny z filmu „Pasja”, który bardzo mocno ukazuje cierpienie, zadawanie bólu, poniżanie Chrystusa Pana. Trzeba jednak zrozumieć, że to wszystko co On uczynił – z przelaniem Krwi oczywiście – zrobił to dla nas. Zostaliśmy odkupieni nie srebrem czy złotem, ale drogocenną Krwią naszego Zbawiciela. Przybicie do Krzyża i śmierć na Krzyżu było dopełnieniem tego dzieła!
Jeśli ktoś chce iść za Mną niech się zaprze samego siebie i weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje – tak mówi do nas Pan Jezus. Przez wieki różnie do tych słów podchodzili chrześcijanie. Chociaż w pierwszych trzech wiekach doświadczenie Krzyża było codziennością. Nie dało się przed nim uciec, do jakiegoś innego miasta. „Spadał” on w postaci prześladowań niespodziewanie i w różnych miejscach. Uczniowie Chrystusa Pana mieli głęboką świadomość tego, że krzyż ich Zmartwychwstałego Pana jest mocno wpisany w codzienność życia.
My także jesteśmy uczniami Jezusa Zmartwychwstałego, który najpierw umarł za nas na Krzyżu. Jeżeli ta świadomość jest w nas głęboko wpisana, to zapewne każdy z nas tej obecności krzyża doświadcza i jeszcze doświadczy. Może teraz nie w prześladowaniach, ucieczce z miasta do miasta. Ale w codzienności przeróżnych trudnych spraw i wydarzeń, które na nas spadają. Bywa nią choroba, cierpienie duchowe i psychiczne, niezrozumienie w domu, w pracy. Wyśmianie za chodzenie do kościoła, do spowiedzi świętej, życie Ewangelią. Bycie „innym” tylko dlatego, że kochamy Pana Jezusa.
Jak widzimy Krzyż jest wpisany, obecny w naszym życiu. Nie trzeba go szukać gdzieś daleko, on jest tu. On idzie ze mną – nosimy go przeżywając różne codzienne sprawy.

III. Nic nie jest bardziej niebezpieczne i bardziej odrażające niż pycha duchowa. Jest to rzecz bardzo subtelna i może łatwo wkraść się w nasze życie. Kiedy pogardzamy innymi ludźmi, czujemy się wyżsi, nasze duchowe wysiłki przynoszą nam satysfakcję, uwaga! Tak właśnie przejawia się pycha duchowa (kardynał Basil Hume). Pycha to dziwny „stwór”, o dziwo tworzony przez nas. Nie jest zależny od innych osób, inni mogą ją „wywoływać” – ale jak przeczytaliśmy przed chwilą – swoją niezawinioną przecież obecnością. To my decydujemy się na patrzenie na nich z góry, porównywanie się z nimi, ocenianie ich, widzenie siebie lepszymi i doskonalszymi. Takie spojrzenia na innych ludzi i trwanie w nim, rodzi pychę. Z upływem czasu ją pogłębia, sprawia, że towarzyszy naszym wszystkim „duchowym zabiegom”.
To nic, że staramy się w tym czasie modlić, „trwać” w relacji z Panem Bogiem. Tylko, że takie próby kończą się fiaskiem. Podobnie jak miało to miejsce w przypadku faryzeusza, który przyszedł do świątyni aby się chwalić – ale odszedł do domu nieusprawiedliwiony. Za to celnik, który z bojaźni przed Panem nie śmiał oczu wznieść ku niebu, prosił o litość dla siebie jako grzesznika – został usprawiedliwiony, ze spokojnym sercem odszedł do domu. Faryzeusz nie mógł tego doświadczyć, bo trwał w grzechu pychy (zob. Łk 18,9-14).
Szedł pewnym krokiem faryzeusz do świątyni, …, jak TO SIĘ SKOŃCZYŁO DOBRZE WIEMY! Jakim krokiem my idziemy do świątyni? Tym faryzejskim, czy krokiem świadomego swoich grzechów celnika? Pamiętajmy, że w postawie tego drugiego znajdujemy lekarstwo na naszą duchową pychę! Naśladujmy go!

ks. Kazimierz Dawcewicz