I. Kościół jest Ludem Bożym. Łacińskim odpowiednikiem słowa „kościół” jest słowo ecclesia, które swój źródłosłów zawdzięcza dwóm słowom greckim, słowo ek, czyli „z” oraz słowo kaleo, które oznacza wezwanie. Kościół jest Ludem Bożym wezwanym, z niewoli ku wolności, z grzechu ku zbawieniu, z rozpaczy i beznadziei do nadziei, z ciemności do światła oraz z „bycia w śmierci” do trwania w nowym życiu.
Mówiąc „Kościół”, musimy wyobrazić sobie wielką rzeszę ludzi pielgrzymujących wspólną drogą. A w tej pielgrzymce zauważamy niewiasty, mężczyzn, dzieci każdego wieku, ludzi wszystkich ras i najrozmaitszych warstw społecznych. Wszyscy oni podczas tej długiej oraz wyczerpującej pielgrzymki solidarnie się wspierają, po to, by bezpiecznie dojść do swej ostatecznej ojczyzny” (Henri J.M. Chleb na drogę, Bytom 2001, s. 322).
Przy dzisiejszej krytyce Kościoła, słowa cytowanego przeze mnie księdza, mogą trochę szokować. Przecież ci wszyscy, którzy teraz odchodzą od Kościoła, uważają, że wyrywają się z instytucji złej, ograniczającej ich wolność. A tu słyszy, że Kościół, jako Lud Boży, jest wspólnotą wezwaną z niewoli ku wolności, z grzechu ku zbawieniu, … Tak, tak, to jest prawda! Właśnie to otrzymują ludzie, którzy wchodzą do środka – zaczynają żyć słowem Bożym, zaczynają uczęszczać na niedzielną Eucharystię, korzystają z sakramentów świętych.
Nasza ojczyzna jest w niebie, przypomina nam o tym święty Paweł Apostoł. Wszyscy tworzący Kościół pielgrzymują, idą w stronę nieba. Jest to cel naszego życia tu na ziemi! Na co powinniśmy zwrócić uwagę, podążając tą drogą? Powinniśmy solidarnie się wspierać i sobie nawzajem pomagać. Ktoś może teraz zapyta: w jaki sposób, możemy to robić? Kiedy ja wspieram choćby katolików w Ameryce Południowej, w Azji? Taką pomoc okazujemy wtedy, kiedy za siebie nawzajem się modlimy. Przecież w każdej Mszy świętej zanosimy wezwania – modlitwy do Pana Boga, za cały Kościół. To samo dzieje się w trakcie Liturgii Godzin. Odmawiając poranną jutrznię i wieczorne nieszpory, także wypowiadamy przeróżne wezwania do Pana Boga, poprzez które wspieramy chrześcijan katolików na wszystkich kontynentach świata.
W ten sposób pomagamy sobie, abyśmy wszyscy jako Lud Boży wiernie trwali w podążaniu od grzechu ku zbawieniu, od beznadziei do nadziei. Abyśmy porzucając ciemność, świecili światłem ewangelicznej prawdy i miłosierdzia.
II. Szerokim echem w prasie odbiła się rezygnacja biskupa koszalińsko-kołobrzeskiego – Edwarda Dajczaka – z pełnienia funkcji ordynariusza diecezji. Takich decyzji już parę było, ale miały one inne podłoże. W tym przypadku stoi za tą decyzją choroba – depresja, która dotknęła biskupa. To, że biskupi, księża, chorują jak wszyscy, nie jest żadną nowością. Ale przyznanie się do depresji, uważa się za wielką odwagę. Jest to choroba, która utrudnia życie, wykonywanie swoich codziennych zadań i obowiązków, unika się spotkań z ludźmi. W przypadku pełnienia urzędu przez biskupa, takich przeróżnych spotkań z ludźmi jest bardzo dużo. Stan tej choroby nie pomaga, raczej „zachęca” do zamknięcia się przed światem.
Wypada teraz życzyć biskupowi Dajczakowi szybkiego powrotu do zdrowia. Cierpliwości w zmaganiu się z tą chorobą. Warto pamiętać, że usadawia się ona cicho w zaułkach człowieczeństwa, ale później zbyt szybko nie chce się stamtąd ulotnić. Przyczyn takich zachorowań jest dużo, nie będę się nimi teraz zajmował. Zainteresowanych odsyłam do literatury obszernie opisującej ten temat. Na co należy jeszcze zwrócić uwagę, kiedy wspominamy tę sytuację? Na odpowiedzialność za Kościół, na czele którego stał biskup koszaliński. Zmagając się z depresją, trudno by mu było zarządzać diecezją, podejmować decyzje, przede wszystkim te, z którymi nie należy zwlekać – szczególnie personalne.
Zrezygnowanie z czegoś co stanowiło całe nasze życie bywa trudne. Dla wielu osób takie zachowanie biskupa Edwarda Dajczaka, może być pomocą w podjęciu podobnej decyzji. Wielu przełożonych pełniący od lat swoje urzędy, uważa siebie za niezastąpionych. Wszem i wobec ogłaszają, że po ich odejściu zakład, jakaś firma, upadnie. Skończy się jej czas prosperity i rozwoju. Trwanie w takim myśleniu – jak pokazuje życie – jest błędne. Przecież wiemy z doświadczenia, że nic takiego się nie dzieje. Czasami raczej bywa odwrotnie. Nowi ludzie zarządzający przedsiębiorstwem, nadają mu nowy kurs, wnoszą nowe dobre impulsy. Chociaż nie należy zapomnieć – jak poucza nas historia wielu państw – że nowy władca po śmierci swojego ojca, nie dał rady utrzymać tego co on zbudował. Czasami nawet przyczynił się do ruiny danego państwa.
W życiu duchowym podobne myślenie, bycie niezastąpionym, też może się zdarzyć. Chociaż uważne rozejrzenie się wokół siebie pokazuje, że na tym polu swoją „wielką” duchową działalność prowadzimy obok innych. Nasze zaangażowanie w sprawy Boże, wcale nie przeszkadza, aby inne osoby weszły także na taką drogę świętości. Aby jeszcze mocniej niż my oświecały światłem miłości, miłosierdzia…, codzienność życia Kościoła. Dobrze też wiemy, że śmierć to wszystko kończy. A dzieło głoszenia Dobrej Nowiny przejmują nowe pokolenia. Świadomość takiego staniu rzeczy bywa dobrym lekarstwem na wszelkie wygórowane w tej dziedzinie ambicje.
III. Czasami słyszymy szczere wypowiedzi przeróżnych osób, które oznajmiają: przestałam(łem) się modlić! Jaki jest tego powód? Zmęczyłam się modlitwą – słyszymy szybką odpowiedź. Owoców tego modlitewnego czasu także nie widać – dodają. Takie słowa nie są rzadkością. Pokazują, że w tym modlitewnym trwaniu przez Bogiem czegoś zabrakło. Szukając odpowiedzi, wyjaśnień takich sytuacji, warto zatrzymać się na chwilę nad fragmentem z Ewangelii według św. Marka – 7,24-30. Do Pana Jezusa podchodzi Syrofenicjanka, prosi Go o uzdrowienie swojej chorej córki. Rozmowa wydaje się na pierwszy rzut oka trudna dla tej kobiety, nieprzyjemna, ale w ostateczności kończy się spełnieniem prośby. Co zadecydowało o takim zwrocie? Jej wiara! Zapewne też wielka miłość do opętanej córki, którą zauważył Chrystus.
Ta sytuacja to doskonały przykład dla tych wszystkich, którzy zmęczyli się modlitwą. Dla tych, którzy nie zostali w jej trakcie wysłuchani. W tym spotkaniu Jezusa z ową kobietą, widzimy podsumowanie warunków każdej modlitewnej prośby. Potrzebujemy do tego: wiary, pokory, wytrwałości i ufności.
Ta ewangeliczna opowieść – jeszcze inne zapisane na kartkach Ewangelii – przypomina nam, że Pan nakazał prosić. Zawsze i wszędzie nasze modlitwy właściwie odmawiane, docierają do Niego i są wysłuchane. Bóg nigdy nie odmówi niczego tym, którzy w sposób właściwy proszą Go o łaski. Modlitwa przecież jest dla nas wielką pomocą, aby wydostać się z grzechu, by wytrwać w łasce, by poruszyć serce Boga i zjednać dla siebie wszelkie błogosławieństwa.
Wreszcie kiedy się modlimy – prosimy o jakiś dar – mamy pamiętać, iż jesteśmy dziećmi Bożymi. On jako nasz Ojciec jest nieskończenie bardziej wrażliwy wobec nas, aniżeli najlepszy nawet ziemski ojciec wobec swojego, najbardziej potrzebującego dziecka (por. Francisco F. Carvajal, Rozmowy z Bogiem, t. III, Ząbki 1998, s. 308-309).
Szukając pomocy na modlitewnej drodze, aby się nią nie znudzić, trzeba ciągle dbać o wzrost wiary. Ciesząc się tą łaską, pamiętajmy, aby nie spocząć na laurach. Co to znaczy? Nadal mamy prosić o jej przymnożenie! Jeżeli tego zabraknie, może zdarzyć się tak, że zaczniemy realizować swoje plany. Liczyć się tylko ze swoją wolą, tym samym zaczynamy oddalać się od Pana Boga. Będzie On miał coraz mniejszy wpływ na nasze życie, wybory, decyzje. Wtedy zamiast pokory i zaufania, zacznie wzrastać w nas pycha i duma. One prowadzą nas nieuchronnie do zmęczenia się modlitwą, wręcz do stwierdzenia, że jest nam ona niepotrzebna.
Ufam, że czytelnicy niniejszego tekstu nie chcą tego! Dlatego zachęcam do wypowiadania codziennie takiej oto prośby: „Panie Jezus, przymnóż nam wiary”! To ona pomoże nam trwać w codziennych spotkaniach z naszym Panem. Otwierać nasze serca na Jego miłość, która będzie owocowała następnie wzrostem naszej miłości do spotykanych ludzi.
ks. Kazimierz Dacewicz