Widziane z okna, przeczytane i usłyszane (19E)

I. Jakie są widoki na to, że nie będziemy zbyt często upominali innych ludzi? Czy takie zachowanie w ogóle jest możliwe? Trudno na te pytania odpowiedzieć. Ale idąc na słowami Pana Jezusa, trzeba przyjąć, że taka postawa jest też potrzebna. Życie codzienne pokazuje, że nawet konieczna. Bo osób, które wypada upomnieć jest dosyć dużo. Cały problem z tym upominaniem polega jednak na tym, że niezbyt dobrze to robimy. Chyba znaczna większość z nas zapomina, że upominanie to przejaw miłości i tylko tak przeprowadzone może wydać dobry owoc. Jest to jednak postępowanie niezwykle trudne, wymaga wielkiej dojrzałości.
Co zatem można powiedzieć o tych wszystkich, którzy wokoło innych pouczają? Taki człowiek daje dowód swojej niedojrzałości. Takich ludzi mamy dosyć dużo, takie zachowania są wciąż aktualne. Bardzo często tymi upominającymi stają się rodzice, którzy nie szczędzą takich uwag swoim dzieciom. Ciągnie się to przez lata, nawet jako dorośli muszą zmierzyć się z upominaniem, które kierowane bywa też w stronę ich żon czy mężów. Słowa upominania rzucane są dzisiaj często, a to za sprawą rozwoju telefonii komórkowej. Szybko wysyłane SMSy stawiają osoby bliskie, znajome, dosadnie mówiąc pod ścianą. Tak, tak to na dzień dzisiejszy wygląda.
O czym trzeba pamiętać, kiedy zabieramy się do upominania? Kiedy realizujemy nakaz Chrystusa? Po pierwsze należy rozpocząć je od siebie. Chrystus poucza nas: Dlaczego widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz, obłudniku… W tym wskazaniu aby najpierw zająć się sobą, znajdujemy ważne ostrzeżenie. Mamy nie dokuczać innym ludziom – czepiając się ich z byle powodu, przy jednoczesnej „ślepocie” w ocenie siebie. W pływaniu w pysze i osobistej wyniosłości, robiąc z tego jeszcze element swoje „doskonałości”.
Osoby dorosłe powinniśmy upominać rzadko. Trzeba to robić wtedy, kiedy zagrożone są wielkie wartości – spokój i dobro rodziny. Kiedy ktoś wtapia się w świat pijaństwa, w złe towarzystwo, zaczyna siać zgorszenie. Jak słyszeliśmy w Ewangelii – upominamy w cztery oczy, po głębokim zastanowieniu się. Potrzebne jest przemodlenie sytuacji, którą chcemy poruszyć. Powinno to zostać zrobione dyskretnie, udzielone w odpowiednim momencie.
W ważnych wypadkach i sytuacjach, gdy sprawa jest bardzo poważna i do tego znana innym osobom, w trosce o konkretnego człowieka, trzeba odwołać się do pomocy świadka. Nie należy jednak takiej sytuacji traktować jako sądu! Może się zdarzyć, że przed „sztabem” choćby trzech osób, będzie siedziała osoba upominana. A w jej stronę będą padały przeróżne zdania, argumenty. To zła praktyka!
Wreszcie tam, gdzie chodzi o zagrożenie zbawienia człowieka, wypada czasem skorzystać z pomocy księdza. Cieszącego się autorytetem, powagą. Słowa wypowiedziane z empatią, ale także z mocą wiary, mogą wywołać otrzeźwienie umysłu.
Jak już wspomniałem i jak dobrze wiemy z codziennego życia, upominaniem zajmuje się dużo ludzi. Ale kiedy mówimy o upominaniu, które ma wydać dobry owoc, to odpowiednią osobą jest jedynie ta, która sama jest bez zarzutu. Matka przeklinająca jak przysłowiowy szewc, nie ma prawa upominać syna, który przeklina. Ojciec nie ma prawa upominać syna, że kradnie, kiedy sam jest „mistrzem” kradzieży.
Wracając na koniec tego punktu rozważania, pamiętajmy: upominać trzeba najpierw siebie!!! Co jest ważnym warunkiem skutecznego upominania? Święty Paweł Apostoł odpowiada i poucza – MIŁOŚĆ! Tak, to miłość sprawia, że upominanie zawsze rozpoczynamy od siebie, bo pamiętamy, że należy innych kochać jak siebie samego! (por. ks. E. Staniek, Homilie na niedziele i święta, Kraków 2003, s. 114-115)
Mam nadzieję, że po przeczytaniu tego fragmentu rozważania, nie będziemy zbyt szybko zabierać się do upominania innych ludzi. Wiedząc, że podejmując owe dzieło – bez miłości – możemy zadać komuś niepotrzebny ból!

II. Jak różnorodnie wygląda życie ludzi, jak różnie też wygląda życie naszych parafian. Uświadomiłem to sobie kolejny raz, kiedy pewnego pięknego dnia wychodziłem z kościoła. Odprawiała się Msza święta, grupa parafian w niej uczestniczyła. A w tym samym czasie przed kościołem lekkim truchcikiem nad jezioro zmierzała inna mała garstka osób. Pomyślałem sobie w pierwszym odruchu, kto wybrał lepiej. Ale po chwili pomyślałem, że nic złego przecież nie robią te „biegnące” osoby. Możliwe, że bliskość kościoła wywołała we mnie takie myślenie. Ale już tak w życiu bywa. W tej samej chwili – kiedy w naszym kościele odprawiana jest Eucharystia – ludzie oddają się różnym zajęciom. Jedni się modlą, drudzy biegną dbając o swoją kondycję fizyczną. Jeszcze inni oglądają w tej samej chwili telewizję, jeszcze inni czytają książkę.
Jakie wnioski można i powinno się z tego wyciągnąć? A no takie, że każdy z nas ma swój czas. Każdy tym czasem dla siebie w najlepszy sposób dysponuje, wykorzystuje go jak potrafi. Kierując się swoimi potrzebami: duchowymi, psychicznymi. Postępuje tak w zależności od potrzeb, które w sobie teraz nosi.
Dlatego nie należy się złościć na tych ludzi, którzy przechodzą, biegną przed kościołem – kiedy inni ludzie uczestniczą we Mszy świętej. Przez ten nasz plac kościelny w ciągu dnia przechodzą osoby dorosłe, młodzież, dzieci. Ich zachowania bywają różne. Ale ogólnie muszę stwierdzić, że nie obrażają oni naszych religijnych uczuć. Dobrze w tym miejscu się zachowują! Niektórzy przechodząc przed kościołem – jeżeli jest otwarty – zachodzą na krótką modlitwę. Inni czynią znak krzyża, jeszcze u innych cichną prowadzone głośno rozmowy.
Dlatego idąc do kościoła na Mszę świętą, uczestnicząc w niej możemy zobaczyć i usłyszeć ludzi, którzy wybrali coś innego niż my. Pokazuje nam to ową wielką różnorodność, różne potrzeby, które w danej chwili przez konkretne osoby są realizowane. Wtedy warto też pamiętać, że wszyscy jesteśmy nadal umiłowanymi synami i córkami Pana Boga. W większości ci ludzie noszą w sercu wiarę i miłość do Niego. Jej wyrażanie i przeżywanie jest już osobistą sprawą każdego z nas. Trzeba to uszanować!

III. W czwartek (10 września 2020 r.) byłem w Gietrzwałdzie. W tym dniu było tam ponad 250 księży warmińskich, którzy zgromadzili się na swoim dniu skupienia. Była piękna słoneczna pogoda, opalenizna na głowie o tym nadal mi przypomina. Wysłuchaliśmy konferencję, którą wygłosił zaproszony ksiądz z diecezji opolskiej. Adorowaliśmy Najświętszy sakrament, odmówiliśmy różaniec. Po nim została odprawiona Msza święta. Kiedy tam się znalazłem przez chwilę przyglądałem się drzewom, które rosną za ołtarzem znajdującym się przy źródełku. Pomyślałem sobie, ile one urosły od mojego pierwszego tutaj pobytu. Pierwszy raz byłem w Gietrzwałdzie w 1979 na odpuście wrześniowym. Byłem wtedy alumnem pierwszego roku seminarium, razem z ojcem duchownym ks. Marianem Bańbułą przyszliśmy z Biesala do tego świętego miejsca.
Bywałem od tego czasu wielokrotnie w Gietrzwałdzie, jako kleryk, ksiądz przyprowadzający pielgrzymkę z Ostródy. Jako ojciec duchowny 13 razy prowadziłem w Gietrzwałdzie rekolekcje, przed święceniami diakonatu i prezbiteratu. Teraz jako proboszcz przychodzę z pielgrzymką pieszą z Dywit.
Co można powiedzieć o tym miejscu? Wypiękniało, nadal zachwyca swoją ciszą, jest dobrym miejscem na modlitwę. Widać nowe stacje różańcowe, jest droga krzyżowa. Przede wszystkim wielką siłą przyciągającą do tego miejsca jest to, że jest to miejsce objawień maryjnych. W którym ciągle sprawowane są sakramenty, odmawiany jest na prośbę Maryi różaniec. Przemianie ulegają tam przede wszystkim ludzie, którzy przyjeżdżają, przychodzą. Odchodząc z Gietrzwałdu, idą „rosnąć” psychicznie i duchowo.
Czy jest to duża i trwała przemiana? Nie jestem na to pytanie w stanie odpowiedzieć. Tak jak nie potrafiłem określić ile urosły drzewa przez 41 lat przy źródełku. Tak nie podejmuje się odpowiedzieć na jeszcze inne nurtujące może nas pytania. Ale najważniejsze jest to, że takie cuda przemiany tu w naszym Gietrzwałdzie u stóp Pani Warmińskiej się dokonują! Chwała Panu, za to wszystko!

ks. Kazimierz Dawcewicz